Odkąd pamiętam malarstwo było dla mnie sposobem na życie. W dzieciństwie wolałem nie wychodzić z rówieśnikami na podwórko, nie iść do przedszkola, by pozostając w królestwie domowego zacisza móc przy muzyce dobiegającej z lampowego radia oddawać się wymyślonym podróżom i zabawom. Często w tych godzinach wyrwanych z monotonnego planu zajęć towarzyszyły mi kolorowe kredki, kapryśne akwarele i ociekające wodą nietrwałe papiery, które spełniały funkcję medium przenoszącego chwilowo w świat marzeń. Wędrówki po dziecinnym pokoju pełnym zabawek często kończyły się na parapecie starego, wysokiego okna, które otwierało świat wyobraźni i tęsknoty za nieznanym pejzażem sąsiedniego podwórka, gwarem pobliskich ulic.
Pamiętam skupioną postać dziadka, który w sąsiednim pokoju kreślił przy okrągłym stole. W przerwach pokazywał mi barwne ilustracje z albumów, które wydobywał z tajemniczej szafy, do której nikt poza nim nie miał dostępu. Do dziś pamiętam barwne encyklopedie ptaków, albumy przedstawiające kampanie wojsk napoleońskich i bitwy morskie okrętów żaglowych.
Szkołę przetrwałem ukrywając się ze swoimi zainteresowaniami rysunkowymi w osobistych brulionach, zapełniając je grafomańsko wszystkim, co docierało do mojej wyobraźni i emocji. Szybko przerodziło się to w nieograniczone niczym komentowanie otaczającego mnie świata. Ten sposób wypowiedzi i bazgrolenie po podręcznikach, których ilustracje "poprawiałem" aktualizując do przeżywanych sytuacji, doprowadzał niejednokrotnie do konfliktów z nauczycielami.
Utrwalona wtedy potrzeba niezależnego wypowiadania się na każdy temat, przeważyła w decydującym dla mnie momencie o wyborze studiów plastycznych. Reakcja na gwałtownie zmieniającą się rzeczywistość wprowadzonego stanu wojennego zaowocowała decyzją podjętą pod wpływem poczucia bezsensu studiowania prawa, które od roku miałem w planach. Do nowej drogi byłem zupełnie nieprzygotowany. Kurs do praktycznych egzaminów wstępnych utwierdził mnie w postanowieniu i gdy dostałem się na ukochany kierunek, wiedziałem, że to moje miejsce.
Podczas studiów przyjąłem postawę surowej dyscypliny i systematycznej pracy nad warsztatem malarskim, która ścierała się z głęboką i gwałtowną potrzebą uzewnętrzniania emocji. W moich pracach z tego okresu widać było zmaganie ascetycznej dyscypliny z buntem emocjonalnym, rozsadzającym możliwości techniczne i wyrazowe tradycyjnego warsztatu.
Przyjęty po siódmy semestrze „kanon” malarstwa czarno-białego przetrwał do 1995 roku. Zaczynając od formatu zeszytowego, obrazy rozrastały się do powierzchni kilku, kilkudziesięciu arkuszy szarego pakowego papieru. Sklejane przed malowaniem „na miarę” zajmowały powierzchnię dużej pracowni. Zagruntowane na biało wałkiem – po wyschnięciu jednorazowo zapełniałem przy pomocy różnych narzędzi. Gotowe obrazy po wyschnięciu i zwinięciu przypominały skład kiepskiej jakości dywanów. Obmyślałem wówczas sposoby ich eksponowania w przestrzeni miejskiej. Wśród niezrealizowanych projektów było zwieszanie płacht z ramienia żurawia budowlanego o wysokości kilkunastu pięter oraz wywieszanie prac z okien wieżowców. Zaistnienie w przestrzeni urbanistycznej wymagało środków finansowych i zezwoleń, na które nawet nie liczyłem. Związek malarstwa z przestrzenią udało mi się wykorzystać podczas kilku wystaw i przeglądów. Ważną rolę w tych realizacjach spełniał dźwięk. Miksowałem amatorsko podkład na kasetach lub wykorzystywałem gotowy np. szum wentylatorów. Również pracę dyplomową zrealizowałem w formie instalacji przestrzennej (małe formaty na tle dużego).
Nietrwałość papierów, które często niszczyły się podczas ekspozycji plenerowych, ich ulotność materialna - były dla mnie szkołą pokory i refleksji nad nietrwałością moich działań. Ostatecznie większość obrazów z tego okresu została spalona przez teściową w ramach "porządków".
Interesował mnie sam proces powstawania obrazu. Niestandardowe formaty zapełniałem poruszając się po nich. Projektowałem podwieszoną nad obrazem uprząż dla malarza, który mógłby się poruszać nad horyzontalną płaszczyzną obrazu nie dotykając jej stopami.
W moim przypadku instalacja nie oznaczała odejścia od malarstwa, tylko wtórne wykorzystanie jego scenograficznych możliwości. Głęboki "organiczny” związek z wypowiedzią malarską nie pozwolił mi nigdy stawiać aranżacji multimedialnych ponad samym malarstwem, które zawsze było najważniejsze. Ta sytuacja umożliwiła mi powrót do malarstwa sztalugowego, ponowne odkrycie i reinterpretację obiektu malarskiego.
Świadomość przestrzeni w obrazie, jej związek z przestrzenią wokół obrazu oraz poszukiwania równowagi formalnej w obszarze barw skłoniły mnie do zajęcia się malarstwem chromatycznym. Dzięki niemu mogłem poszukiwać powrotu do świata wrażliwości utraconego dzieciństwa. Te poszukiwania poetyki lirycznej harmonii nie zaspokajały głodu ekspresyjnego wypowiadania się gestem, który w końcu został wzbogacony o doświadczenia kolorystyczne.
Tak przebiegała droga moich poszukiwań formalnych od obrazów ortodoksyjnie achromatycznych do prac wzbogaconych o ekspresję chromatyczną. Świadomość wyboru podporządkowana zamierzeniom wyrazowym pozwoliła mi jednocześnie wykorzystywać wcześniejsze i ostatnie doświadczenia formalne.
Brak określenia artystycznego w zalewie możliwości, jaki towarzyszył mi podczas pierwszych lat studiów, spowodowany był częściowo dużą łatwością podążania obranymi szlakami, bogactwem poznawanych nowych dróg i interpretacji oraz brakiem doświadczenia i młodzieńczą plastycznością osobowości. Poszukiwanie tożsamości artystycznej zmusiło mnie do odrzucenia fajerwerku rozwiązań i budowania raczej na ogołoceniu warsztatu twórczego z tych elementów, które - jak mi się wydawało – podniecały mnie jedynie do pustej pogoni za formą. Świadome odrzucenie chromatyki "ładnych” (czytaj łatwych) obrazów zaowocowało mocnym poczuciem tożsamości i wypaleniem emocji nieistotnych, drugorzędnych. Pozorne utrudnienie formalne zawiodło mnie do poszukiwań głębszych jakościowo. Odnalezienie koloru po dziesięciu latach przerwy sprawiło, że traktowałem go jako świadomy element wypowiedzi, podobnie jak wcześniej dynamikę faktur, walorów, świateł.