PROLOG

Stojąc przed białym płótnem niewiadomego i potencjalnego obrazu nie zastanawiałem się dotąd nad drogą, jaką przeszedłem od kiedy po raz pierwszy poczułem radość podczas zabawy farbą i pędzlem.

Obok urządzania „wojen morskich” dla armii ołowianych żołnierzyków odziedziczonych po ojcu i oglądania ilustracji w książkach z szafy dziadka – była to moja ulubiona zabawa, podczas której traciłem poczucie rzeczywistego czasu, co pomagało w oczekiwaniu na powrót do domu rodziców.

Radość z rozlewania i mieszania żywych kolorów wylewanych i skapujących na papier, wędrówka palcami pomiędzy strumykami i akwenami uciekających farb, które ostatecznie zlewały się w jeden nieokreślony, bury żywioł, który powoli ogarniał mapę całej kartki, podbijając i zatapiając sąsiednie archipelagi.

Ta zabawa z upływem lat wyznaczała ramy mojej świadomości, mojego bycia, mojego odczuwania. Stała się procesem równolegle płynącym wzdłuż kolein losu. Ożywczo przeniknęła najskrytsze marzenia i fascynacje, oświetliła lęki i mroki mojego człowieczeństwa. Podążała obok moich myśli nawet wtedy, kiedy o tym nie wiedziałem.

Zabawa, która dla jednych była zaledwie krótkim epizodem, o którym wstydzą się pamiętać, dla mnie stała się oceanem, który wciąż mnie wzywa i na który wypływam w lichym kadłubie drążonym przez brak wiary i zniechęcenie.

Spotykam na swojej trasie żeglarzy, przemierzających samotnie z niezachwianą pewnością i zapałem niezbadane przestworza w z góry przewidzianym i nieomylnie wybranym kierunku. Drudzy dryfują zdając się na łaskę tego, co od nich niezależne. W obu przypadkach przyjemność i podnieta płynące z samej żeglugi i pokonywania coraz to nowych przeciwności wynagradzają Sindbadom sztuki wszelkie trudy, poświęcenia i niebezpieczeństwa.




Po obronie w 1995 r. przez dwa lata nie mogłem nic sensownego malować poza szkicami, w których zaczął pojawiać się kolor. Zobaczyłem konieczność powrotu do malarstwa chromatycznego, o ile w ogóle miałbym malować. Musiałem odnaleźć i wypracować drogę w malarstwie, równolegle do zmian jakie zaszły w moim życiu.

Konieczny okazał się czas oczyszczenia, kiedy nie potrafiłem wziąć pędzla do ręki. Głód malowania pojawił się wraz z powrotem koloru.

Odbudowę relacji do własnej twórczości oparłem na refleksyjnym i spokojnym podejściu do warsztatu, wykorzystaniu uproszczonej formy. Stając przed płótnem i nie wiedząc, w którą stronę podążać, z założenia odrzuciłem gest i czarno-białą kolorystykę jako najmocniej kojarzące się z moimi dotychczasowymi doświadczeniami. To utrudnienie formalne pozwoliło mi odbudować wrażliwość chromatyczną oraz wykorzystać ją do kreacji.

Temperament i emocje były ściśle ujmowane w ramy kompozycji. Gest był wykorzystywany marginalnie, zastępowany fakturą, otaczany pasem przestrzeni i umiejscowiony w wyznaczonym polu obrazu, odsuwającym na „bezpieczną” odległość widza, który mógł niejako z oddali oglądać rdzeń obrazu.

Próby schładzania, ujmowania w cudzysłów formalny treści emocjonalnych przypominały obserwację treści obrazu przez odwróconą lornetkę, raczej z widowni, a nie sceny – centrum wydarzeń.

Wkrótce okazało się, że temperament, gest, przypadek są nieodłączną częścią mojej malarskiej osobowości i nie mogę bez nich w pełni wyrażać tego, co chcę.

W ostatnich obrazach odrzucam ten dystans, przybliżając się do widza. Technika szybkiego malowania, czasem szybszego niż lateralizacja myśli, wraz z uwolnionym gestem malarskim biorą górę nad refleksją i szukaniem logicznego uzasadnienia.

Po okresie koncentracji wyłącznie na kolorze powrót gestualności pozwolił mi wzbogacić wcześniejsze poszukiwania, dając nowe możliwości formalne i emocjonalne.

Od tego czasu w mojej twórczości w centrum stanął sam obraz, to czym jest jako przedmiot i czym staje się w procesie malarskim. Działania te wynikły z potrzeby redefinicji pojęcia obrazu i jego funkcjonowania w malarstwie.

Powrót do malarstwa związanego z obiektem malarskim jest też powrotem do wnętrza siebie, do swojej osobowej jaźni. Jest powrotem osobowego „ja” w malarstwie. Odmiennie do przedstawień instalacyjnych, w obrazie widać odbicie twarzy artysty, jego grymas.

Powrót do obrazu malarskiego jako ikony nie musi zawsze oznaczać powrotu do malarstwa przedstawieniowego. Obraz malarski może być obiektem, fetyszem artystycznym, przedmiotem o znaczeniu malarskim i filozoficznym. To co przedstawia zewnętrzna malatura może stanowić drugorzędny, a nawet trzeciorzędny wynik posługiwania się techniką.

Dochodzę do wniosku, że ucieczka od malarstwa w kierunku instalacji lub konceptualizmu nie rozwiązuje kwestii malarskich. Porzucenie nie jest rozwiązaniem tylko odłożeniem problemu. Problemy malarskie może rozwiązać tylko malarstwo.

Podobnie jak ikona sakralna przedstawia rzeczywistość eschatologiczną w każdym wymiarze i jest obrazem rzeczywistości ostatecznej, tak w moim malarstwie chciałbym skoncentrować się na etosie malarstwa, jego ostatecznej i najgłębszej rzeczywistości widzianej przez pryzmat niedoskonałej poetyki. Pytanie o etos jest pretekstem do zadania uniwersalnego pytania o źródło tożsamości. Tak więc osobisty etos z założenia zawierający niedoskonałość, błądzenie i poszukiwanie rozwiązań artystycznych jest nośnikiem uniwersalnej egzystencji malarskiej obrazu.

Im więcej maluję, tym mniej wiem o malarstwie. Jest ono dla mnie bardziej zamalowywaniem tego, co było wcześniej na obrazie, zdzieraniem farby, dochodzeniem do tego, co jest pod malaturą, niż domalowywaniem, dokładaniem farby, kolorów, kształtów.

Ten opór płótna i farby upewnia mnie wciąż, że nie potrafię malować i nigdy nie dojdę do pełnej prawdy w malarstwie. Nie czuję się malarzem poza czasem spędzanym przed sztalugą. Wiem, że dla malarstwa liczy się tylko ten czas.

Nie lubię swoich obrazów. Są dla mnie wyrazem nieudolności, świadectwem bezradności. Ta śmieszna krzątanina wokół płótna, kokieteryjne przymiarki, nadskakiwanie i odskakiwanie, żenujący taniec wokół gwiazdy szołbiznesu.

Ale to mnie nie zraża, bo jeżeli sens życia mam osiągnąć trzymając pędzel, to proszę bardzo.

Cały czas maluję ten sam wewnętrzny obraz, z którym się utożsamiam, który jest (odbiciem) na moje podobieństwo, jest niematerialną częścią mnie, jego kształt wynika z mojej tożsamości.

Chciałbym w swoich obrazach pokazać więcej niż widać w otaczającej rzeczywistości. Patrzymy i nie widzimy, słuchamy i nie słyszymy, nie rozumiemy.

Chciałbym zastąpić powierzchowny ogląd świata subiektywnym, ale szczerym poszukiwaniem treści. Czy to, co widzimy, to co rozumiemy jest prawdą? Czy chcemy poznać prawdę o świecie i sobie samych?

Na początku tej drogi do prawdy jest odrzucenie stereotypowego oglądu rzeczywistości, przyjęcie spojrzenia dziecka, zadziwienie obrazem świata, który wcześniej był zastąpiony rutyną i fałszem.

Czy znając prawdę możemy od razu przetransponować ją na wszelkie dziedziny życia, odnowić w sobie czystość i niewinność dziecka? „Patrzą i nie widzą” – czyż jednego kłamstwa nie zastępujemy innym? Czy jesteśmy zdolni, aby znając słuszność i mądrość stosować je praktycznie w każdej dziedzinie naszego życia?

Moje malarstwo pomaga mi  w tym dochodzeniu do prawdy, być może PRAWDY, która pomimo, że znam jej zasady, jest wciąż daleko od praktyki mojego życia. Dlatego chcę pokazać przynajmniej zasłonę, która przysłania Prawdę, jeżeli nie potrafię przedstawić niewyrażalnego.

Podobnie jak konstrukcje katedr gotyckich moje obrazy wskazują, stając się bardziej znakiem niż opisem. Poszukiwanie formy malarskiej zapowiedzi podporządkowanej celowi, dochodzenie do niej – to treść mojego malarstwa. W ten sposób mówiąc o celu nie dotykam go i nie banalizuję, pozostaje on w pewnej odległości.

Obrazy, które maluję są bardziej wynikiem bezsilności, przyznaniem się do porażki. Dlatego nie szukam zachwytu, ani nie dążę do ideału, lecz zaznaczam proces twórczy, stan poszukiwania, dążenia do, zbliżania i oddalania, zapamiętywania i zapominania. Bardziej przypomina to oddychanie niż jednorodny, skończony akt twórczy.

Malarstwo jest dla mnie sprawą tożsamości. Zmieniam się, a ze mną moje malarstwo.

Obraz jest znakiem – wizualizacją treści, o której opowiada malarz. Tam gdzie nie wystarczą słowa i gramatyka języka, musi zastąpić je znak i gramatyka kompozycji za pomocą plam, kolorów, linii, światła, faktur.

Treścią mojego malarstwa jest sam obraz, a zwłaszcza język malarski i to co się z nim dzieje w obrębie kadru. Skupienie na obrazie jako takim, wykorzystanie jego widzialnej materialności i fizyczności, by lepiej zrozumieć to, co jest w nim zapisane.

Opowieść o świetle i kolorze, o przestrzeni, to w przypadku malarstwa opowieść o patrzeniu. Patrzenie jako źródło tego, co staje się obrazem jest esencją malarstwa. Obraz jest wynikiem patrzenia. Sama czynność malowania, wykorzystanie warsztatu artystycznego jest oparta o aparat patrzenia. Żeby malować trzeba najpierw zobaczyć.

W obrazach staram się opowiadać o patrzeniu malarskim, o narodzinach obrazu.

Związane z malowaniem zakodowywanie treści w obrazie – znaku wiąże się z późniejszym ich rozkodowywaniem przez widza. Obraz widziany przez odbiorcę to odbicie tego, co widział malarz, ale niezupełnie to samo, ponieważ autor patrząc na skończone dzieło widzi je jako koniec drogi dynamicznych poszukiwań, pamięta też dochodzenie do ostatecznego kształtu. Widz ogląda tylko skutek i od jego wrażliwości, doświadczenia, inteligencji i znajomości warsztatu zależy prawidłowe odkodowanie i odgadnięcie intencji artysty.

Obraz jest zaproszeniem do przyjęcia sposobu patrzenia autora. Jest próbą włożenia widzowi „okularów”, którymi patrzy artysta. Z drugiej strony obraz jest pytaniem, odpowiedzią lub jednym i drugim, które pojawiają się w określonej rzeczywistości i czasie. Powiązanie obrazu-znaku ze światem realnym decyduje o jakości odbioru.

Stawiam pewne wymagania widzowi. To co się widzi w obrazie (poprzez obraz) zależy bardziej od tego kto patrzy. Dlatego niedopowiedzenia pozwalają więcej zobaczyć. Staram się tego nie ułatwiać, obraz jest tylko propozycją.

Realizm w malarstwie pociąga mnie o tyle, o ile daje możliwość wyjścia poza realia, które przedmiot oznacza w sposób ikonograficzny, niezależnie czy będą to uczucia, nastrój, skojarzenia symboliczne itp. Patrzenie na butelkę i myślenie tylko o butelce wydaje się trywialne, nudne i nieekonomiczne intelektualnie.

Przedstawienia czysto naturalistyczne wydają się odpowiadać bardziej na zapotrzebowania estetyczne, które wyrastają z części kultury europejskiej zbudowanej przez tradycję barbarzyńską.

Tradycja grecko-bizantyjska jest bliższa abstrakcji geometrycznej, wykluczającej proste odniesienia symboliczne do treści malarskiej, ale budującej na przedstawieniu syntezy rzeczywistości obrazu, który jest tą rzeczywistością w sposób esencjonalny /Nowosielski/. Obraz funkcjonuje jako esencja rzeczywistości przedstawianej.

Daje się odczytać pokrewieństwo pomiędzy ikoną bizantyjską, a obrazem abstrakcyjnym opierającym swą warstwę ikonograficzną na skrócie geometrycznym.

Ikona i abstrakcja są odczuwane pozaintelektualnie. Odczuwanie zaczyna się tam, gdzie kończy się rozumienie /Nowosielski/.

Rozumienie symboli to rozumienie rzeczywistości, do której ten symbol się odnosi. Symbol omija rzeczywistość, którą się posługuje by dotrzeć do drugiej. Powoduje oddzielenie ikonografii od ikonologii.

Przekaz zawarty w warstwie znaczeniowej odbierany jest poprzez warstwę formalną. Im krótsza i prostsza droga pomiędzy zobaczeniem i odczytaniem obrazu, tym jest on czytelniejszy. Zastanawiam się nad tylko ikonologicznym znaczeniem obrazu gdzie forma (ikonografia) będzie niezauważalnym pomostem. Ideałem byłoby postawienie znaku równości pomiędzy formą i treścią, tak jak się to dzieje w ikonie religijnej. Artyści minimal artu zrezygnowali z warstwy znaczeniowej, podnosząc warstwę materialną obrazu do poziomu przekazu treściowego. Czy redukcja jest jedyną drogą do osiągnięcia tej jedności? Czy można stanąć przed dziełem malarskim i powiedzieć oto obraz i nic poza obrazem, którego cały przekaz zawarty jest w formie, w tym co widać, co odbieramy zmysłami? Czy może być on jednocześnie odebrany jako objawienie samego siebie, swojej materialności i wizualności?

Przez ramę w obrazie jak przez okno ukazywana jest rzeczywistość umowna. Kolejne okno to kolejna odsłona ukazująca coraz głębsze wnętrza. Ciągłe odsłanianie jak we śnie prowadzi do odkrycia tajemnicy, którą okazuje się z pozoru mało istotny szczegół naszego życia, jakiś zakurzony drobiazg z dzieciństwa, odprysk światła, niegdyś przeżyty stan zadumy. Ale jak we śnie, dążenie jest ważniejsze niż tajemnica, do której zdążamy, tak i tutaj pozorne przechodzenie to pozorne poznawanie pozornych tajemnic.

Wracając z powrotem do początku tej niby podróży nie zaspokajamy do końca naszej ciekawości. Tajemnicza tęsknota jest na zawsze zapisana w naszej duszy.

Moje obrazy opowiadają o przestrzeni. Czasem jest to przestrzeń wewnętrzna osnuta emocjami, oparta na klimacie jakiegoś wspomnienia, które wraca podczas malowania wraz z powstaniem odpowiedniej tonacji barwnej.

Przypominam sobie dawno zapomniane sytuacje, zapachy, emocje. Odpowiednie zestawienie plam barwnych wywołuje kliszę pamięci. Posługując się tą „chemią” malarską odzyskuję wspomnienia dawno już stracone.

Najprzyjemniejsze są wspomnienia z okresu dzieciństwa, których pamiętam coraz mniej, ale tym cenniejsze są dla mnie wędrówki po krainie bezpieczeństwa, wiecznej szczęśliwości – tak nieopatrznie utraconej. Jeżeli miałbym wskazać okres życia, w którym czułem się permanentnie szczęśliwy, to wskazałbym przedział czasu do piątego roku życia. Pytany wtedy często przez dorosłych „czy chcesz już być duży?” – zawsze uznawałem to pytanie za nietaktowną niedorzeczność.

Był to czas, gdy mieszkaliśmy z rodzicami i dziadkami w centrum Lublina, w przedwojennej kamienicy położonej - o dziwo – na uboczu, w zaułku zagubionym pośród ruchliwych ulic, gdzie cichł zgiełk miasta, a obraz zniszczonych i odrapanych z tynku kamienic z głębokimi podwórkami kończył się nagle nad urwiskiem zamykającym ulicę. Stamtąd rozciągał się nieoczekiwany widok na wąwóz z przepływającym wzdłuż strumykiem, sady i pokaźny plac, na którym znajdowały przystań wesołe miasteczka, lunaparki i przyjezdne cyrki.

Do dzisiaj ulica ta jest tak samo zaniedbana, zniszczona i zapomniana. Ten sam szary tynk pokryty bogatą fakturą pęknięć i ubytków odsłaniających mur ozdabia jej perspektywę. Na zakurzonych podwórzach znajdują azyl dla swoich zabaw takie same zaniedbane dzieci, a bramy odgradzają je od pędzącego świata zewnętrznego.

Do dzisiaj estetyka pozornej brzydoty, wizualnej ascezy i zaniedbanego piękna powoduje, że czuję się „u siebie”, a ślad patyny czasu pokrywającej dawną świetność budzi we mnie rozczulenie, szacunek i spokój. Może dlatego w swoich podróżach w pamięci omijam „lepsze” ulice z tandetnym blichtrem nowości.

W moich wędrówkach po dzieciństwie docieram do pokoju, w którym podczas długich, samotnych, ale jakże ciekawych godzin bawiłem się, malowałem, obserwowałem przez okna życie oddalonego miasta. Obrazy dachów, okien, fragmenty ulic widzianych z wysokości, powiew tajemniczego świata dorosłych wynagradzały mi brak towarzystwa rówieśników.


EPILOG

Białe płótno mojego obrazu nie jest już takie nieskazitelne. Zostały na nim plamy i zacieki po zbyt gorliwych zmianach i retuszach. Widnieją na nim słoje wzrostu, znaczące, ale również ograniczające poprzez podjęte niegdyś decyzje.

W porównaniu z zapałem i beztroską początkowo zajmowanych w malarstwie pozycji, pozostała mi już niewielka ilość możliwości do wyboru. Nawet nie mogę przestać malować, bo zaprzeczyłbym wszystkiemu, czym jestem teraz lub temu, co poświęciłem dla umiejętności niezależnego myślenia i rzeczywistego oglądu rzeczy – cech koniecznych dla zachowania sprawności rzetelnego malowania. Zaprzeczyłbym samemu sobie w każdym sensie.

Nieoczekiwaną możliwością, która otworzyła się przede mną jest „malowanie” poprzez innych, a konkretnie dzięki tym, którym mogę służyć radą, dzielić się z nimi nabywanym wciąż doświadczeniem, czerpać satysfakcję z ich wzrostu i postępów. Martwić się ich porażkami i cieszyć sukcesami, choćby były to tylko postępy w malowaniu pojedynczego obrazu.

Nic nie przyniosło mi takiej satysfakcji w pracy z młodzieżą, jak obserwacja dojrzewania w nich świadomości artystycznej i niezależności podejmowanych rozwiązań. Powolnego uwalniania się z obcych wpływów zewnętrznych, szukania w głębi siebie, krzepnięcia twórczej i samodzielnej osobowości. Każda z nich jest dla mnie osobną tajemnicą, oddzielnym zadaniem wymagającym zastosowania odrębnego „klucza”.

Staram się im ukazywać ich osobiste predyspozycje i możliwości, otwierać oczy na wnętrze, szukać własnej wrażliwości, własnej niepowtarzalnej „twarzy”. W razie potrzeby ostrzegam przed jałowymi mieliznami, pokusami łatwych i szybkich sukcesów, bądź przed nieuzasadnionym przeskakiwaniem do coraz innych środków wyrazu – co najczęściej ujawnia ucieczkę przed własnym „ja”.

Wychodzę z założenia, że każdy twórca jest inny, dlatego każdy powinien szukać swojej samodzielnej drogi. Staram się, o ile to możliwe, być „przezroczystym”, nie wyciskać swojego piętna, ani nie modelować na siłę – według własnych pomysłów i wzorów. Nie mam uniwersalnej recepty. Trzeba dać odpowiednie warunki rozwoju, czas, spokój, zaufanie.

Każdy z nas ma jedną tożsamość i jedną duszę. Obojętnie, w którym momencie życia i miejscu zaczniemy „kopać” – jeżeli będziemy rzetelni, konsekwentni i zdeterminowani – to dojdziemy do tych samych wniosków, dotrzemy do tego samego wnętrza.
Copyright © 2010-2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.