W pracowni malarskiej Mikołaja Bielugi Od chaosu do porządku
Czy możemy oddzielić widziany kształt od jego interpretacji? To pytanie towarzyszy nam, kiedy spotykamy się oko w oko z obrazami Mikołaja Bielugi. Artysta wydobywa z nas wrażliwość, jakiej sobie nie uświadamiamy.
Maleńka pracownia na ostatnim piętrze wieżowca w centrum miasta. Kilka metrów kwadratowych jasnej przestrzeni, bo okna wypełniają w niej całą ścianę. Ale to wystarczy, by spod pędzla artysty "wypływały" wielkie światy wyobraźni, które po wyschnięciu na sztalugach nabierają oddechu w galeriach.
Krzyki i szepty
Nazywa się go abstrakcjonistą. Dla przeciętnego odbiorcy to pojęcie poważne i dystansujące. Ale to tylko pozory. Kiedy przyjrzeć się jego dziełom z daleka czy z bliska, każdy z nas zobaczy w nich coś innego. Odkurzy własną duszę, rozpozna krzyk rozpaczy, wybierze ścieżkę światła, które spływa na nas po dramatycznych przeżyciach. Taki jest Chrystus w cierniowej koronie - kształt wyłowiony z czerwonoczarnej przestrzeni nabiera cech ludzkiej postaci, jeśli takiej w nim szukamy. Albo spętana szarobiałą pajęczyną twarz - kiedy widziałam reprodukcję tego obrazu w katalogu, jawił mi się zupełnie inaczej. Te obrazy krzyczą i szepcą. Głównym ich tematem wydaje się być światło, choć ono jest jedynie smugą, szparą wydzierganą w mrocznym tle. Może dzięki temu to właśnie światło panuje nad obrazem, zawłaszcza przestrzeń, wadzi się z mrokiem, by choćby maleńką smugą zaznaczyć swoją obecność. To wystarczy, by pokonać ciemność.
Maluje szybko, gestem, w samotności. - Nie lubię, kiedy ktoś patrzy mi na ręce - mówi Mikołaj Bieluga. - Proces tworzenia wymaga absolutnej intymności. Moje obrazy są emocjonalne, szukam w nich bliskości, odbicia samego siebie, a nawet głębiej - duchowości - przyznaje artysta. - Cieszy mnie, kiedy ludzie interpretują moją sztukę na swój własny sposób. Bo każdy z nas jest wrażliwy na sztukę, tylko nie zdaje sobie z tego sprawy. To, co widzimy, zostaje przecież w nas - mówi.
Surowa dyscyplina
Historyk sztuki Krzysztof Wachowiak lapidarnie określa sens twórczego działania siedleckiego artysty: "od chaosu do porządku". Jaką przeszedł drogę, by "zasłużyć" na to miano? "Podczas studiów przyjąłem postawę surowej dyscypliny i systematycznej pracy nad warsztatem malarskim, która ścierała się z głęboką i gwałtowną potrzebą uzewnętrzniania emocji" - czytamy na stronie internetowej galerii Test. "W moich pracach z tego okresu widać było zmaganie ascetycznej dyscypliny z buntem emocjonalnym, rozsadzającym możliwości techniczne i wyrazowe tradycyjnego warsztatu. Przyjęty po siódmym semestrze kanon malarstwa czarno-białego przetrwał do 1995 roku. Zaczynając od formatu zeszytowego, obrazy rozrastały się do powierzchni kilku, kilkudziesięciu arkuszy szarego pakowego papieru. Sklejane przed malowaniem na miarę, zajmowały powierzchnię dużej pracowni. Zagruntowane na biało wałkiem po wyschnięciu jednorazowo zapełniałem przy pomocy różnych narzędzi. Gotowe obrazy po wyschnięciu i zwinięciu przypominały skład kiepskiej jakości dywanów. Obmyślałem wówczas sposoby ich eksponowania w przestrzeni miejskiej. Wśród niezrealizowanych projektów było zwieszanie płacht z ramienia żurawia budowlanego o wysokości kilkunastu pięter oraz wywieszanie prac z okien wieżowców. Zaistnienie w przestrzeni urbanistycznej wymagało środków finansowych i zezwoleń, na które nawet nie liczyłem. Związek malarstwa z przestrzenią udało mi się wykorzystać podczas kilku wystaw i przeglądów. Ważną rolę w tych realizacjach spełniał dźwięk. Miksowałem amatorsko podkład na kasetach lub wykorzystywałem gotowy np. szum wentylatorów. Również pracę dyplomową zrealizowałem w formie instalacji przestrzennej (małe formaty na tle dużego). Nietrwałość papierów, które często niszczyły się podczas ekspozycji plenerowych, ich ulotność materialna - były dla mnie szkołą pokory i refleksji nad nietrwałością moich działań".
Sztuka uczenia
Mikołaj Bieluga należy do nielicznego grona siedleckiech artystów, którzy nie sprzedają swoich dzieł. Ale też nie jest do nich bardzo przywiązany. Wędrują w świat ofiarowywane przyjaciołom. Jednak kilku z nich na pewno by się nie pozbył - tych najpierwszych, malowanych jeszcze niepewną ręką, w których pomieścił cały swój świat pogodnego dzieciństwa, spędzonego w kamienicy dziadków na lubelskiej starówce. "Odkąd pamiętam malarstwo było dla mnie sposobem na życie. W dzieciństwie wolałem nie wychodzić z rówieśnikami na podwórko, nie iść do przedszkola, by pozostając w królestwie domowego zacisza móc przy muzyce dobiegającej z lampowego radia oddawać się wymyślonym podróżom i zabawom. Często w tych godzinach wyrwanych z monotonnego planu zajęć towarzyszyły mi kolorowe kredki, kapryśne akwarele i ociekające wodą nietrwałe papiery, które spełniały funkcję medium przenoszącego chwilowo w świat marzeń". Na co dzień artysta wykłada malarstwo i rysunek na Akademii Podlaskiej. Lubi pracę ze studentami. - Łatwiej jest uczyć malarstwa, jeśli samemu się maluje - mówi Mikołaj Bieluga. - Staram się namawiać ich do tego, by w tworzeniu wrócili do tego początkowego momentu sprzed studiów. Do tej pierwotnej umiejętności i wrażliwości, nie "popsutej" teoriami. Budzi we mnie niepokój, jeśli studenci malują podobnie jak ja. To jest ślepa uliczka. Każy winien szukać własnego języka przekazu - uważa artysta.
Szczere piękno
Definiując pojęcie piękna w obrazach Mikołaja Bielugi ocieramy się o metafizykę. - Pięknem jest to, co jest prawdziwe, szczere, nawet jeśli na zewnątrz wydaje się brzydotą - mówi malarz. - Staram się, na ile to możliwe, pokazać prawdę. Na pewno jest w tym trochę estetyzacji. Tego nie da się uniknąć wybierając jakąś technikę tworzenia - dodaje. Obrazy Mikołaja Bielugi, zobaczone po raz pierwszy, żyją w nas długo. Powracają do nas, kiedy tego potrzebujemy. Dlatego do tej sztuki się tęskni. Tak jak się tęskni do światła, do porządku, do tego, co w nas najlepsze.